poniedziałek, 15 lipca 2013

Świadectwo wiary Kasi M.

Za mój dzień nawrócenia uważam 31.12.12.
Sylwester jak każdy, byłam umówiona z przyjaciółką mieszkającą 2 domy ode mnie.
Ale przed spotkaniem postanowiłam iść na mszę. Decyzja była szybka, na ostatnią chwilę. Msza o 18, wyszłam 17.50. Mimo, że mam minutę do kościoła spieszyłam się. Niemal wpadłam do kościoła. Oglądam się i widzę Proboszcza w konfesjonale. Siedział, nikogo nie spowiadał, więc myślę: "Dobra idę." Bez rachunku sumienia, przygotowania... Ale wyznałam to co wiedziałam. 

Najpiękniejszą rzeczą, która od środka poczęła mnie zmieniać to była życzliwość księdza. Swoim dosłownie kochającym,  spokojnym, miłym głosem począł do mnie mówić słowami: "Moja kochana. Dobrze, że przyszłaś." Bardzo mnie to poruszyło. Słuchałam go uważnie.
Msza, można rzec jak każda, ale jednak inna. Wewnętrznie u mnie było inaczej.

Godzina 0:00 stojąc z przyjaciółką na balkonie wśród huku fajerwerek patrzyłam w niebo dziękując Bogu za mijający rok i prosząc by 2013 był inny.
-----
Jako jedna z osób przygotowujących się do Sakramentu Bierzmowania musiałam w indeksie mieć podpis, że byłam na 3 modlitwach uwielbienia. Mamy je co wtorek o 19. Nie wiedziałam cóż to takiego.

8.01.12 poszłam na nią. Usiadłam w jednej z ostatnich ławek. W trakcie płakałam. Pierwszy raz takie coś. Dla mnie szok. Ale dziękowałam za to wszystko Bogu, bo wiedziałam, że to od Niego wszystko. On mi dał wyraźny znak by wrócić do Niego, że jestem mu potrzebna. Oczywiście ukrywałam się pod czapką i pod szalikiem, żeby nikt nie widział, że płakałam (bo sądziłam, że to trochę dziwne). W domu dowiedziałam o charyzmatach Ducha Świętego. O Darze Łez (który otrzymałam). Wtedy też myślałam o dojściu na oazę. Ale jak zobaczyłam, że jest w piątek i to o 18 posmutniałam. Do 19 mam chór w muzycznej i to jeszcze ta szkoła jest o 30 minut drogi od mojego miasta.
Kolejne 2 modlitwy były już spokojne. Po prostu byłam i nic więcej. A na drugiej, kiedy to już byłam bliziutko Ołtarza przyjaciel Radek mówi, bym przyszła na Oazę. Opowiedziałam mu w czym rzecz i że nie mogę, a on: " Przyjdź. Nikt się będzie Cię wyśmiewał, że się spóźniasz. To nie na tym polega."
Przyszłam. Przyszłam wtedy, gdy akurat chóru nie mieliśmy, a więc 8.02.13. Zostałam. Jest wspaniale. 

Niby wszystko wewnętrznie dobrze, ale coś jednak nie tak. Chodząc na modlitwy, już nie do podpisu, dla siebie, do Pana Jezusa, odczuwałam pustki wewnętrzne. Smutek. Mam to do siebie, że ukrywam wszystko prócz radości. Bo ja niosę ludziom radość, pocieszenie.
Ale właśnie wszystko co ukrywałam wtedy było bardzo odczuwalne. Nie wiedziałam co to znaczy, jak to rozumieć, co robić. Po prostu trwałam w tym wszystkim.

Cóż. Życie szło leniwie do przodu aż do 17.04.13. Przyjechał do naszej parafii o. Bogdan Kocańda. Sensacja u ludzi bo była modlitwa o uzdrowienie duszy i ciała połączona z modlitwą uwielbienia. Jedyne co podczas niej doznałam to mocniejszego bicia serca i takiego dotknięcia, ucisku w klatce piersiowej (gdy wiatr np. mocno wieje w nas). O. Bogdan właśnie wtedy posyłał Ducha Świętego na nas.

Później polecił, byśmy się ustawili po dwa rzędy w 3 częściach kościoła twarzą do wewnątrz. Z przodu stali księża, którzy się modlili chwilkę nad osobami idącymi z tyłu. Od samuśkiego tyłu. Z zamkniętymi oczami. My prowadziliśmy ich rękami. Coś w rodzaju modlitwy wstawienniczej. Ja w "kolejcie" byłam niemal na samym końcu, a więc duużo się napatrzyłam, naprowadziłam. Z miłością do każdego.
Wewnątrz mnie odczuwałam pragnienie, chęć by „trafić” do jednego księdza (który dłużej się modlił i dopiero udzielał błogosławieństwo). Nie trafiłam. Bóg zdecydował, że pomodli się nade mną Proboszcz, który dał mi błogosławieństwo. Tylko… Tylko? Tak wtedy niestety zaczęło się we mnie dziać to czego nigdy bym się po sobie nie spodziewała.
Wróciłam do domu. Czułam nieopisany żal. Nawet nie wiedziałam do kogo. Smutek, złość... To było straszne. Mimo, że pragnęłam odrzucić myśli, odczucia, to one nie odchodziły. Napisałam do animatorki oazowej. Bo jeszcze przed przyjazdem o. Bogdana myślałam o modlitwie wstawienniczej. Nic o niej nie wiedziałam. Opisałam animatorce co, jak, dlaczego wstawiennicza, a ona "Porozmawiaj z księdzem Łukaszem, skoro od kilku lat masz takie smutki etc, a teraz się to nasila". No właśnie. Na początku ujęłam, że wszystko w sobie trzymam. Te uczucia opisane i nieopisane.
Słowa: „Porozmawiaj z księdzem Łukaszem”.
Ohoho i wtedy zaczęła się walka. Do głowy wpadły mi kolejne myśli: "Po co idziesz do księdza? Wyśmieje cię. Nawet upomni, że źle coś robisz. Przecież nawet niepotrzebnie byłaś w kościele. Tylko wstydu narobisz, zawracasz mu głowę". To było straszne.
I to wszystko w ten jeden wieczór.

Następnego dnia od rana to samo. Te myśli, te odczucia, smutki, żale. Przez 3 i pół godziny w szkole kompletnie nie kontaktowałam. Przed matą, a więc 4 lekcją odezwałam się do koleżanki z oazy sąsiedniej parafii. Odpowiedziałam jej wszystko, a ona, że mam iść do księdza. Ona miała z nim spowiedź face to face, a więc swego rodzaju rozmowę i , jak stwierdziła warto iść.

Tylko dzięki niej zdecydowałam się iść. Bo jeszcze rano dawałam za wygraną. Komu? No właśnie. Szatanowi. Nie wierzę, że takie myśli i odczucia pochodziły ode mnie.
Tegoż też dnia miałam egzamin z Bierzmowania, a więc kręciliśmy się koło probostwa i zakrystii. Ostro zdecydowałam, że jak księdza zobaczę to pójdę. Dzięki Bogu wyszedł. A we mnie normalnie coś się działo. Strach, mega walenie serca i wgl wszystko, żeby nie podejść. Nawet nogi mi się trzęsły.
Ale podeszłam. Powiedziałam: "Czy mogłabym z księdzem porozmawiać, dłużej, gdy znajdzie ksiądz czas?". Gdy te słowa wypowiedziałam poczułam jak myśli ustępują. Jak ręką odjął. Taka ulga.
Jedyne złe myśli to takie, że sprawa jest błaha. Autentycznie cały czas towarzyszyło mi to, że niepotrzebnie idę. Z jednej strony wiedziałam, że ksiądz pomoże. Że to wszystko to ważna sprawa. A z drugiej? No cóż. Chyba nie wymaga słów komentarza do tego, że nie potrafiłam odrzucić tego wszystkiego co mnie kusiło.
Bóg zadecydował, że rozmowa odbędzie się w dzień Bierzmowania tj 29.04. Trwała ona coś koło 45 minut. Od 16.
Zaś o 18 była uroczystość. O tej 16.45, po rozmowie, radach od księdza poszłam do kościoła. Było chłodno (dzień upalny), przyjemnie, niemalże pusto. Tylko ze 2 osoby się modliły, kościelnym z naszym księdzem (innym, tym co nas przygotowywał co Bierzmowania, bo ten którym miałam rozmowę prowadzi oazę) krzątali się cicho. A ja w ławce cicho płakałam. Z nadmiaru emocji, problemów, które wyszły ze mnie... Było bardzo pięknie.
Na uroczystej mszy bardzo się cieszyłam, a serce mi biło szybko i mocno. A więc cudowny dzień.

Ksiądz rozmawiając ze mną i przy okazji wyjaśniając wszystko o modlitwie wstawienniczej stwierdził, że jest ona jak najbardziej wskazana.
Mówił, że człowiek tworzy wokół siebie bariery blokujące działanie Boga w nas– często nieświadomie. I potem trudno się jest ich pozbyć.

Mój tata, przeciwny chodzeniu do kościoła w inne dni niż sobota, czy niedziela wyznaczył mi godzinę powrotu z modlitwy wtorkowej na 21.00. Mimo, że do kościoła mam dosłownie minutę. Cóż. Dnia 7.05.13.Podeszłam do księdza przypomniałam mu o modlitwie wstawienniczej uprzedzając go o surowej prośbie ojca.
Uwielbienie skończyło się o 20.40. Gdy ludzie się rozchodzili ksiądz stwierdził, że czasu dużo nie ma więc pomodli się krótko nade mną za Ołtarzem. Opadłam na kolana. Plecy prosto, głowa lekko w dół. A ksiądz nałożył ręce i zaczął się modlić. Nawet w językach.
A moje serce się wyrywało, biło jak szalone. Prawa ręką drżała, w lewej dłoni czułam mrowienie. Oczy mi latały mimo, że zamknięte. A moje ciało powoli schylało się do posadzki. Tak, że pod koniec modlitwy rękami dotykałam jej.
Nie pamiętam, czy sama wstałam, czy ksiądz mi pomógł. Pamiętam tą lekkość. I radość. I kompletne nieogarnięcie
Ledwo wykrztusiłam "dziękuję".
Ksiądz powiedział, że mam sobie usiąść. Usiadłam i zalałam się znowu łzami. Znowu nie wiedziałam dlaczego. Dziękowałam Bogu, że się udało. Wiele pojęłam. Wcześniej wiedziałam o wielu rzeczach, ale tylko wiedziałam. Tego dnia ZROZUMIAŁAM i przyjęłam do wiadomości.
Gdy wyszłam do kościoła miałam ochotę odlecieć. Ale tylko skakałam, śmiałam się.
Mogłabym na tym ważnym wydarzeniu zakończyć, ale to nie wszystko.

I tak właśnie wtedy poszukiwałam odpowiedzi na pytanie: Jak otworzyć się na Boga.
Oczywiście nie ukrywam, że prześladowały mnie myśli gdzie siebie widziałam np gdy mówię językami, lub gdy doznaję Spoczynku w Duchu Świętym. Wiadomo. Każdy by chciał (przynajmniej większość. Ah ta ciekawość ludzka).
A ja nie chciałam tych myśli. Panowałam nad nimi, ale wykasować ich się nie da. Duch działa jak On chce, nie my.
I 2 tygodnie temu na którejś z rzędu modlitwie uwielbienia w głowie usłyszałam wyraźne słowa: "Jeszcze przyjdzie czas". No właśnie. Mimo, że moim wewnętrznym głosem, ale powiedziane tak spokojnie, uspakajająco, ciepło, wyraźnie... Wiedziałam, że to Bóg. On przemówił do mnie.
1.06.13W Tychach – miasto na Śląsku, był organizowany Tyski Wieczór Uwielbienia. Odbywa się on co kilka miesięcy i zjeżdża się bardzo dużo ludzi
A ja pierwszy raz byłam...
I opowiem Wam cóż się wydarzyło dla mnie ważnego. 
Mam też w życiu tak, że wszystko bym chciała teraz, tu, już, natychmiast. Mimo, że nad tym pracuję, staram się być cierpliwa, nie zawsze mi się to udaje. Cóż. Nie wszystko przychodzi już.
I tak trwałam sobie, głowiłam się nad tym jak to się otworzyć na Boga. Pytałam się paru osób. Miałam nawet wkrótce pytać księdza. W piątek byłam na oazie. Jak zwykle radośnie, miło, dużo śmiechu ale i powagi-normalka. Wróciłam do domu to odczułam niesamowite przygnębienie i wewnętrzny ciężar. Stwierdziłam, że mam doła i pisałam do mojego bliskiego przyjaciela. Ten napisał, że on też tak miał. Ale doszedł do wniosku, że Bóg przyjdzie kiedy zechce, jak zechce i nie ma potrzeby się zamartwiać. Napisał mi jeszcze wiele słów otuchy i porad. Dodał, że najlepiej, jak porozmawiam z Jezusem. Bardzo mnie to podbudowało wszystko. Nie mówię, że ciężar minął, ale było lżej.
Kładąc się spać wylałam z siebie wszystko. Cóż wylałam? Ano to, że zbyt bardzo boję się przyszłości, zbyt mało ufam Jemu. Brak mi cierpliwości. Wiele opowiedziałam Panu. Gdy skończyłam, zasnęłam.
Rano wstałam. To była sobota, Dzień Dziecka. Moja oaza na Polach Lednickich od kilku godzin, a ja co? W domu siedzę, bo tata nie pozwolił jechać. Pogodziłam się wcześniej z tym, ale gdzieś w środku była ta tęsknota. No, ale stwierdziłam, że trzeba ogarnąć się, wziąć do roboty bo 15.30 wyjazd do Tych.
Gdy przyjechałam z moją najlepszą przyjaciółką, o której wspominałam Wam wyżej, poszłyśmy już do kościoła. Multum ludzi. Człowiek na ludziu, ludź na człowieku. A, że my małe (160 cm wzrostu mam) i jedna z pań, która postanowiła być z nami jako opiekunka na czas Wieczoru wzięła nas za ręce i brnęłyśmy aż do Ołtarza. Cieszę się, że mogłam wszystko widzieć, być w centrum.
Msza, dłuuuga. Bardzo mocne, dobre i docierające kazanie.
Później modlitwa uwielbienia i o dotyk Jezusa. Gdy śpiewaliśmy piosenkę "Ustępują choroby, wychodzą demony, oto Jezus jest pośród nas!" jedna pani po mojej lewej ze półtora metra ode mnie upadła z jękiem na ziemię i zaczęła się rzucać, krzyczeć... Demon manifestował. Ledwo ją wynieśli. Ludzie głośniej śpiewali, a ja właśnie wtedy otrzymałam Dar Łez. Płakałam 4 razy.
Gdy jeden pan z Diakonii powiedział, że teraz Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie będzie szedł wśród nas, pani 2 metry przede mną zaczęła energicznie kręcić głową. Demon manifestował. Mówiła jakimś językiem i się darła, jęczała. Też ledwo ją wynieśli. I zmierzał ksiądz w naszą stronę, a dosłownie za mną kolejny demon się ujawnił. To samo co poprzednio. Też ją ledwo wynieśli.
A ja płakałam. I właśnie podczas tego daru zrozumiałam tak wiele... Poprostu przepraszałam Jezusa, że źle się do mamy odnosiłam, że zbyt mało Mu ufam, że go ranię... Wylałam z siebie wszystko w potokach łez smutku, radości, uwielbienia, oddania... Tak wiele pojęłam... Tego wszystkiego się nie da ująć w słowa. I stwierdziłam, że wystawiałam Boga na próbę. Czekałam, aż da mi znak, a wręcz chciałam teraz, już, natychmiast, oraz pragnęłam go dosłownie CZUĆ - właśnie - ukrycie pragnęłam Go doznać. A przecież nie na tym głównie polega wiara, zaufanie.
Wiążąc to z Tyskimi. To nie jest takie, o, zrozumienie. To jest ZROZUMIENIE dużymi literami. Ten Dar Łez, który objawił się 4 razy w krótkich odstępach to było... Jezus mi jeszcze raz pokazał, że zawsze jest przy mnie. Jakaż ja byłam... Niewierna wystawiając na próbę i wychciewając... Te Łzy... Lały się strumieniami, jakby miały się nie kończyć. I głupio to może teraz zabrzmieć, ale właśnie w tym momencie uwierzyłam, że Jezus jest obecny w Najświętszym Sakramencie. Zawsze o tym wiedziałam i mówiłam: Wierzę, bo tak jest, bo tak mówią.
7.06.13 – Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa. Kolejna modlitwa uwielbienia. Siedziałam przed Jezusem i przemawiałam do niego cicho, śpiewałam. Padły słowa od księdza, że teraz będzie Pan Jezus nad każdym. Będzie można dotknąć Najświętszego Sakramentu i otrzymać błogosławieństwo. Ksiądz modlił się też. Najbardziej dotarły do mnie słowa: „Panie Jezu daj nam poczuć jak bije Twoje serce przepełnione miłością. Wylej na nas swoje obfite łaski…”
Dotykając Najświętszego Sakramentu zamknęłam oczy. A moje serce zaczęło bić mocno, szybko. Było przepełnione ciepłem. Poczułam. I do tego Pan Jezus ponownie obdarował mnie Darem Łez. Znów łzy leciały, a ja wylewałam się przed nim wśród śpiewów moich przyjaciół ze wspólnoty.

Sami widzicie, że u mnie Bóg zadziałał głównie poprzez modlitwy uwielbienia i poprzez Tyski Wieczór Uwielbienia. Nie wiem, czy (gdyby tego nie było) nawróciłabym się. Nie gdybajmy. Przed 31.12.12 byłam osobą mało wierzącą, chodzącą na msze bo trzeba, bo tata i mama kazali. 

Bóg nas ciągle zaskakuje. Uwierzyłam bo ujrzałam, doświadczyłam. Nasuwa mi się: „Błogosławieni Ci co nie widzieli, a uwierzyli”. 

Chwała Panu!!!