Robert Southwell
Gdym w oszronionej, zimnej nocy
Środku sam stał na śniegu drżący,
Zdumiał mnie nagle żar w mym sercu
I ciepło wokół pałające.
I wznosząc w górę wzrok strachliwy
Zobaczyć chciałem, cóż ogniem było:
To śliczne Dziecię, jasno płonące,
W powietrzu nagle się zjawiło,
Które parzone okrutnym żarem
Wielkie potoki łez roniło,
Jak gdyby płomień chciało zdusić
I łzami swymi go karmiło.
“Dopierom zrodzon”, rzekło dziecię,
“I choć w płomieniach cały stoję,
Nikt się nie zbliżył, aby poczuć
Ciepło czy serce ogrzać swoje.
Pierś ma niewinna paleniskiem,
Ciernie raniące płoną całe,
Miłość jest ogniem, westchnienia dymem,
Hańba z pogardą – to zostaje.
Sprawiedliwość podsyca płomień,
Przez Litość węgle podrzucone,
Metal, co kuty jest w tym ogniu
To ludzkie dusze splugawione,
Za które płonę żywy teraz,
Dla ich zbawienia tutaj stoję,
Więc się roztopię w tej kąpieli,
Aby je obmyć we krwi mojej.”
Z tymi to słowy zniknął z oczu,
Jak jakieś nocne przywidzenie
I wtem wspomnienie mnie olśniło,
Że dziś jest Boże Narodzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz