Ewangelizacja, każdy z nas jest do niej wzywany. To trudne
zadanie, za każdym razem gdy mam możliwość głoszenia Jezusa, strasznie się
łamię, walczę ze sobą, ze swoim strachem, z tym „co pomyślą ludzie” :-(. Mam nadzieję, że z
czasem będzie mi łatwiej… dzięki pomocy Elohim.
Dzisiaj chcielibyśmy zaproponować małe ćwiczenie
ewangelizacyjne. Ale nie bójcie się, to taki mały kroczek, który może
przyciągnąć naszych znajomych i nie tylko do Pana. Nie będzie nas dużo
kosztowało, a może mieć wyniki :-)
Czytam „Krąg biblijny” Romana Brandstaettera. Wśród wielu
przemyśleń, świetnych tekstów, można znaleźć „Lament nie czytanej Biblii”. To
przepiękny tekst, który bardzo mnie poruszył. Chociaż czytam Pismo od jakiegoś
czasu regularnie, to był bardzo długi czas, gdy moja Biblia leżała zapomniana.
Tak jest w wielu domach. A gdyby tak podrzucić tekst Brandstaettera do domu
znajomych/rodziny? A gdyby zostawić go w jakimś miejscu, tak by ktoś mógł go
przeczytać. A gdyby spośród 100 osób, które znajdą ten tekst, jedna zdjęła
Pismo z półki i zaczęła go czytać?? Taka mała ewangelizacja…
Myślę że Roman Brandstaetter nie będzie na nas zły, za taką
akcję, za użycie jego tekstu bez pytania. Ba, jestem pewien że się ucieszy, gdy
jedna osoba powróci do czytania Biblii, a gdy już zacznie czytać, na pewno
przybliży się do Boga.
Lament nie czytanej Biblii
Stoję na najwyższej półce twojej domowej biblioteki, wciśnięta między
stare, pożółkłe, od wielu lat nie tknięte tomy encyklopedii Orgelbranda,
do których jestem podobna formatem i objętością. I tak stojąc od wielu
lat nie dostrzeżona, nieomal niewidzialna, spokojnie medytuję na moim
niewesołym losem. Tematem moich najczęstszych medytacji jest pytanie: po
co kupiłeś mnie, człowieku, po co zapłaciłeś za mnie trzysta złotych,
po co dźwigałeś mnie w teczce przez miasto i po co mnie przyniosłeś do
domu? Po co? Czy po to, aby przerzucić kilka moich stronic, przeczytać
pobieżnie na chybił trafił kilka wybranych wersetów, spojrzeć na mnie z
bogobojnym drżeniem i odstawić nabożnie na najgórniejszą półkę w
księgozbiorze?
Pamiętam, jak raz podczas przyjęcia w twoim domu, ktoś w towarzyskiej rozmowie błędnie zacytował słowa Chrystusa, ktoś inny je sprostował, a gdy wybuchła między rozmówcami sprzeczka, który z cytatów jest właściwy, jeden z adwersarzy prosił cię o przyniesienie Pisma Świętego. Podniosłeś głowę i spojrzałeś w moim kierunku. Pomyślałam z radością, że wreszcie wybiła moja godzina, że podejdziesz do półek, i wspiąwszy się nieco na palcach, ujmiesz mnie za gruby grzbiet i wyciągniesz spomiędzy pożółkłych tomów encyklopedii Orgelbranda. Ale próżna była moja nadzieja. Twój wzrok obojętnie mnie minął, prześlizgnął się po mnie jak po niewidzialnym duchu, przez ułamek sekundy błąkał się po niższych półkach i – zatrzymał się bezradnie na twarzach twoich rozmówców: „Nie wiem, gdzie jest... Nie wiem, gdzie ją postawiłem...” – rzekłeś.
Był czas, gdy przypuszczałam, że nabyłeś mnie po to, by móc w razie potrzeby pochwalić się moją obecnością w twojej bibliotece. Teraz dowiodłeś swoją odpowiedzią, że nie miałeś zamiaru stosować wobec mnie snobistycznego nawyku, który mimo wszystko mógłby być częściowym wytłumaczeniem mojej egzystencji pod twoim dachem. Twoją odpowiedzią rozwiałeś jeszcze jedno moje złudzenie. Nie wiesz, gdzie jestem... Zapomniałeś, gdzie mnie postawiłeś... Słowa te wypowiedziałeś obojętnie, bez niepokoju, który zazwyczaj towarzyszy myślom o przedmiotach zaginionych, zawieruszonych, zapodzianych. Z bólem zrozumiałam, że minęła mnie wielka szansa wyjścia z tego kraju wygnania, jakim jest dla mnie twój księgozbiór. Czy nigdy nie nastąpi mój exodus? Czy nigdy już nie będę strażować na twoim nocnym stoliku, czy nigdy nie spocznę na twoim biurku, przy którym pracujesz, albo na twoim stole, na którym krajesz chleb?
Więc, po co kupiłeś mnie, człowieku? Po co zapłaciłeś za mnie trzysta złotych, po co dźwigałeś mnie w teczce przez miasto i po co przyniosłeś do domu? Po co?
A potem zdarzyło się coś, co wzbudziło we mnie znowu nadzieję na moje rychłe wyzwolenie z zapomnienia, na które mnie lekkomyślnie skazałeś. Twoje jedyne dziecko ciężko zachorowało. Wzywałeś lekarzy, sławnych profesorów. Nic nie pomogły lekarstwa i zabiegi. Dziecko twoje umarło, a ty pogrążony w bólu i rozpaczy siedziałeś w swoim gabinecie, w fotelu, przy zapuszczonych zasłonach i nieruchomym wzrokiem patrzałeś w mrok zalęgający pokój. Nie mogłeś zrozumieć sensu śmierci twojego dziecka, począłeś wątpić o sensie własnego życia, nie umiałeś dociec, dlaczego cierpi niewinne dziecko, a grzesznik żyje i bezkarnie tuczy się krzywdą bliźniego, dlaczego bezlitosny los na ślepo w człowieka uderza. I wtedy serce we mnie gwałtownie zabiło, bo pomyślałam, że właśnie teraz nadeszła chwila, gdy wstaniesz z fotela, zapalisz światło elektryczne i zaczniesz mnie szukać, pospiesznie szukać, gorączkowym wzrokiem biec będziesz po ozdobnych grzbietach książek, i wreszcie po tylu, tylu latach znajdziesz mnie wciśniętą między tomy starej encyklopedii, strząśniesz ze mnie siwy pył, otworzysz i wyczytasz w moich wersetach słowa pociechy o życiu, śmierci i nieśmiertelności. I znowu się rozczarowałam. I znowu przeżyłam jeszcze jedno złudzenie. Ostatnie. Nie wstałeś z fotela i nie zaświeciłeś światła elektrycznego. Siedziałeś bez ruchu, pogrążony w rozpaczy z niezliczonymi zapytaniami na ustach, które nie umiały ci udzielić odpowiedzi.
Więc, po co kupiłeś mnie, człowieku? Po co zapłaciłeś za mnie trzysta złotych, po co dźwigałeś mnie w teczce przez miasto i po co przyniosłeś do domu? Po co?
A potem umarła twoja żona, a ty ugiąłeś się pod nowym ciosem, stałeś się niedołężnym starcem, przestałeś wychodzić na miasto i tylko przechadzałeś się po pustym mieszkaniu, od czasu do czasu przystawałeś w oknie, patrzałeś na ulicę, na spieszących przechodniów, nie rozumiejąc, po co oni żyją, po co sam jeszcze żyjesz i po co istnieje świat.
I pewnego dnia umarłeś.
Szybko zjawili się spadkobiercy i likwidując mieszkanie, kiwali
smutnie głowami nad twoim doczesnym majątkiem. Jeden znalazł mnie wśród
książek zrzuconych bezładnie na podłogę. Schylił się, podniósł mnie i
obejrzał, otrzepał mnie z grubej warstwy pyłu i rzekł drżącym od
tkliwego wzruszenia głosem do stojącego obok młodzieńca: „Widzisz? Twój
stryj nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, był pobożnym człowiekiem.
Miał Biblię. Weź sobie z niego przykład”.
(Roman Brandstaetter)
(Roman Brandstaetter)